Opuszczał kamienicę
Zorana w powoli zapadającym zmroku. Pora nie była jeszcze bardzo późna, lecz
jesienią dni stawały się krótsze, a wieczorami bose stopy aż drętwiały od
chłodu. Jovan znów przypomniał sobie, że trzeba skombinować skądś buty. Kurtki
też nie miał, tylko powyciągany sweter, którego rękawy musiał podwijać, inaczej
opadały mu prawie do kolan. Dostał go od Savy, starszego brata Zorana, gdy ten
uznał, że wstyd pokazywać się w takim łachu nawet w robocie, u rymarza.
Sava, razem z bratem,
Jasną i kolegami, zamieszkiwali jedną z tanich czynszówek; drewnianych ruder,
które stały daleko od szerokich alei centrum, gdzie przechadzali się
arystokraci i co bogatsi inteligenci. Kamienice miały tam po trzy piętra, a ich
malowane fronty sprawiały, że nawet studenci i artyści, zajmujący poddasza,
czuli się wielkimi panami. Kobiety z bogatej dzielnicy kręciły włosy na wałki, by modne
kapelusiki dobrze układały się na lokach, a twarze kryły przed słońcem pod
ażurowymi parasolkami. Ich ojcowie, mężowie, synowie czy bracia wkładali fraki
i zakręcali wąsy na wosk. Nawet sieroty z tamtejszego przytułku nosiły koszule
z czystym kołnierzykiem i kończyły po cztery klasy w przycerkiewnej szkółce.
Rzeka wyznaczała
magiczną granicę, za którą zaczynał się inny świat. Tutaj ulice były wąskie,
kręte i cuchnące, a tylko nieliczni mogli sobie pozwolić, by bezpiecznie
poruszać się po nich, gdy zapadnie zmrok. Jednak wcale nie trzeba było sprawiać
wrażenie groźnego, mieć oczu na około głowy i kosy w rękawie. Wystarczyło być
obszarpańcem, którego nie ma nawet po co okradać. Dlatego czasem Jovan doceniał
swój sweter i portki wytarte na kolanach. Tutaj, w sercu robotniczej dzielnicy,
było mu w nich dobrze, bo odnosił wrażenie, że jest jej częścią; pochylonych
drewniaków i domów z czerwonej cegły oraz zapyziałych podwórek, gdzie
gospodynie w pocerowanych kieckach suszyły bieliznę. Czuł się bratem chudych
kotów, szczurów grzebiących w odpadkach i kalekich żołnierzy, którzy żebrali
pod cerkwią. Znał wszystkich i wszyscy znali jego.
Można było żyć; od dawna
umiał skombinować żarcie i trochę grosza, spać również było gdzie, tak długo
jak nikt nie wygna ich z wagonu nad rzeką. By prędzej do niego dotrzeć
przemykał skrótami, płosząc koty spomiędzy komórek i z sieni otwartych na
przestrzał.
Od kiedy słońce schowało
się za widnokręgiem, wśród jesiennej szarówki przemykali tylko nieliczni, drżąc
z zimna pod zbyt cienkimi okryciami. Wyglądało na to, że zaz kilka dni chwycą
pierwsze przymrozki. Szczurowi również było przeraźliwie zimno, w dodatku
burczało w mu brzuchu. Jak zazwyczaj. Starał się pocieszać myślą, że może nocą
uda mu się zwędzić bułkę, którą Majcher zawsze chował w podszewce kurki. Co
rano kradł ciepłą kajzerkę z któregoś straganu, a nocą zjadał po kawałku
sądząc, że nikt o tym nie wie. Skąd mógł wiedzieć, że Szczur nie potrafił
zasnąć póki nie upewnił się, że wszyscy pozostali dawno śpią?
Zaczynało robić się
naprawdę zimno, więc Jovan postanowił przebiec resztę drogi. Gdy jego kroki
zadudniły już na mostku ponad wąskim, zaśmieconym strumieniem, który wszyscy
nazywali po prostu Kanałem, usłyszał coś, co sprawiło, że rozbłysły mu oczy.
Odwrócił się na pięcie i spostrzegł, że po zbutwiałych deskach kroczył
śpiesznie chłopiec w znoszonej nieco, ale czyściutkiej jesionce. Do piersi
przyciskał pokaźny pakunek. Mimo zapadającego zmroku, głodne oczy Szczura
spostrzegły tłuste plamy na szarym papierze.
Nie zastanawiając się
ani chwili zastąpił drogę zbłąkanej owieczce. Na pucołowatej twarzy odmalowało
się prawdziwe przerażenie, a Jovan uznał, że ten wypucowany dureń zdaje się być
na jeszcze większym mięczakiem niż podejrzewał. Próbował wyminąć Szczura, ale
gdy zboczył w prawo, on także się tam przesunął. Nie dał się obejść również z
lewej strony, potem znów z prawej. Nic trudnego, zwłaszcza, ze kładka nie miała
barierek, a ofiara Szczura wyraźnie bała się zbliżać do jej krawędzi.
- Czego chcesz?! –
zawołał rozpaczliwie chłopiec, mocniej ściskając zawiniątko, z którego
rozchodził się słodki zapach świeżo upieczonych pączków.
- Jak masz na imię, co,
młody? – spytał Szczur uśmiechając się paskudnie. - Z za rzeki jesteś, nie?
Tamten nerwowo pokiwał
głową. W oczach miał łzy.
- Nazywam... nazywam się
Konstantin Vranič – bąknął łamiącym się głosem.
- Jak z za rzeki jesteś
, to chyba nie zostaniemy kumplami, Kosta – naskoczył na niego Jovan. – Czy ty
myślisz sobie, że możesz sobie tutaj, ot tak, przełazić Kanał? Za friko chodzić
po moście, który jest, kurwa, nasz?!
- Ja… ja przepraszam. Ja
nie będę… ja już więcej… - chłopiec zaczął się jąkać.
W jednej chwili Jovan
znienawidził tę tchórzliwą beksę najbardziej na świecie. Miał ochotę poczochrać
przylizane brylantyną kłaki, umazać błotem wypucowaną buźkę i porwać na strzępy
tę jesionkę bez jednego pyłku. Skopać, zabić jak najgorszego kundla. Dobrze
znana wściekłość i poczucie przeraźliwej niesprawiedliwości paliły go od
środka, każąc zadawać ból i niszczyć, albo samemu nie zostać przezeń
zniszczonym.
- A w dupę sobie wsadź
przeprosiny, bo mnie one tyle obchodzą – splunął pod nogi. Wycelował dobrze,
trafiając w czubek buta chłopca z pączkami. – Wiesz, co? Tutaj obowiązują pewne
zasady, burżujski kutasiarzu. – Zoran nazwał tak kiedyś jakiegoś typa, a Jovan
zapamiętał wyzwisko. Rad był, że wreszcie mógł go użyć. - Chcesz przejść to
płacisz myto, kapujesz?
Konstantin energicznie
pokiwał głową i zaczął przetrząsać kieszenie, jedną ręką wciąż ściskając
pączki.
- Ja… ja nie mam dużo,
ale…
- Dawaj – uciął Szczur
wyciągając umorusaną rękę.
Na jego dłoń wysypało
się kilka drobniaków. Mógłby kupić za nie talerz zupy w barze mlecznym. Po szybkim
zarachowaniu, zacisnął palce na monetach i zacmokał z niezadowoleniem.
- Licho, jak na takiego
burżuja. Wiesz, co, Kosta? Mam strasznie fajny pomysł, słuchaj no uważnie –
przykazał unosząc palec w parodii ojcowskiego gestu. Zaczął rozumieć Mihę,
znajdującego ulubioną rozrywkę w dręczeniu tych, którzy trzęśli przed nim
gaciami. – Ściągniesz zaraz buty i ten swój płaszczyk, a nad portkami pomyślę,
gdy będę jadł twoje pączki.
- Nie możesz! – zawołał
chłopiec, jakby nagle zbudził się w nim bojowy duch.
- Ty mi mówisz, że nie
mogę? – Szczur postukał się w czoło. - Ty?!
- Bo to dla sierot!
Jałmużna, co obiecałem popowi, że dam za pokutę.
- No widzisz, jak dobrze
się składa? Bo wyobraź sobie, ja jestem sierota. Przysługę ci wyświadczę i nie
będziesz musiał lecieć taki kawał do bidula.
- Ale miałem zanieść do
przytułku…
- Do przytułku, do
przytułku – przedrzeźniał go Jovan. - No co? Żeby zakonnice zżarły?
- Puść mnie już, proszę!
– załkał Konstantin.
Jovan ani myślał
posłuchać próśb, które z resztą zezłościły go jeszcze bardziej. Zaśmiał się
tylko i powiedział:
- Już, wyskakuj z
ciuchów, myto się samo nie zapłaci.
- Niech pan mi pomoże!
-zawołał nagle chłopiec spoglądając gdzieś ponad ramieniem Jovana
Szczur szybko obejrzał
się za siebie, bardzo głupio, jak zaraz uznał. Jednak Konstantinowi brak było odwagi,
aby wykorzystać ten moment. Wśród zapadających ciemności Szczur spostrzegł
znajomą sylwetkę Sawy, starszego brata Zorana.
- Zamknij mordę, burżuju
– wysyczał Jovan, wydobywając z kieszeni spodni sprężynowy nóż. Księżyc błysnął
na ostrzu nadgryzionym przez rdzę.
Zapłakane oczy Konstantina
rozszerzyło nieme przerażenie.
- Wiesz jak to jest
dostać zardzewiałą kosą po bebechach? – ciągnął. Bawił się w najlepsze. –
Będziesz leżał i zdychał kilka dobrych dni, zanim cię w końcu położą do piachu.
A teraz się ruszaj.
Konstantin położył na
ziemi pakunek i zaczął rozpinać jesionkę drżącymi palcami o czystych, równo
przyciętych paznokciach.
- Oj, Szczurek –
powiedział Sawa zręcznie mijając ich na wąskim mostku. – Myślałem, że kazałbyś
się rozbierać tylko ładnym dziewczynkom, a tu takie rzeczy… –zaśmiał się i
zaciągnął papierosem.
Jovan miał ochotę
powiedzieć mu, by spieprzał, ale brat Zorana był od niego dobre dziesięć lat
starszy, więc chcąc nie chcąc należało go choć trochę szanować. Nie tęskniło mu
się też znów zarobić w pysk.
Konstantin widać
pogodził się ze swoim losem, bo pociągając nosem, bez słowa ułożył jesionkę
obok pączków i zzuł buty. Potem spojrzał na Jovana z błaganiem w oczach.
- Mogę już iść? Proszę…
- Ściągaj portki. Takie
tchórzliwe cipy jak ty powinny chodzić w kieckach.
Chłopiec posłuchał i
tego żądania, a potem stanął w samej koszuli i kalesonach, z rezygnacją
oczekując, co jeszcze będzie musiał zrobić. Jasność bielizny aż kuła w oczy
pośród nocnych ciemności i wszechobecnego brudu. Jovanowi zaś przyszedł do
głowy pomysł, jak ciekawie zakończyć ich spotkanie. Znienacka pchnął
Konstantina w ramię, a ten zleciał z mostku, nim na dobre zorientował się,
dlaczego tak się stało. Runął z niewielkiej wysokości wprost w muł, śmiecie i
obierki niesione leniwym nurtem . Nawet krzyknąć nie zdążył. W ślad za nim
pofrunęły spodnie; Szczurowi do niczego nie były potrzebne.
Chwycił pączki i resztę
zdobyczy, po czym puścił się biegiem, by zniknąć za rogiem najbliższego
drewniaka. Tam przystanął na moment, by założyć zdobyczne buty. Bacznie
rozejrzał się dookoła, ale jego wzrok nie ułowił w wieczornej szarówce nic
nadzwyczajnego. Ot, zwyczajne wydeptane klepisko między pochylonymi
robotniczymi czynszówkami, o dachach krytych papą. W większości okien
pozapalały się już słabe światła lamp naftowych. Każde z nich, niczym obrazki w
fotoplastykonie, pokazywało inną historię.
Jakaś matka cerowała
dziecięcy kaftanik. Ktoś krzątał się przy kuchni, a za szybą kolejnego
mieszkania rodzina siadała już do kolacji. Gdzie indziej młoda dziewczyna w
widocznej ciąży kłóciła się z ojcem, który co i rusz szarpał ją, albo tłukł po
twarzy. Ich krzyki niosły się po ulicy, przyciągając do okien ciekawskich
obserwatorów. Ci zaś często bywali świadkami podobnych scen, toteż znudzili się
prędko i zaczęli wracać do codziennych spraw. Jedna tylko staruszka, wsparta o
parapet, odprowadziła Szczura uważnymi oczyma, gdy wyjął pierwszego pączka i
ruszył ulicą. Jednak Jovan nie zorientowałby się, choćby śledziło go sto takich
przenikliwych spojrzeń. Łapczywie wgryzał się w cudnie słodkie ciasto, cieple
jeszcze i pachnące. Było mu przyjemnie, jak nigdy od długiego czasu. Przez
chwilę nie myślał nawet o Veslinie i jego tajemnicach. Tylko obawy o los Vilima
czaiły się gdzieś na skraju świadomości, nawet gdy wpychał do ust drugiego
pączka.
Ale i ta przyjemność
skończyła się prędko, ukrócona przez nagły ból brzucha, przez który Szczur
niemal zgiął się wpół. Jasne, nie trzeba było się tak obżerać, gdy od dwóch dni
prawie nic nie jadł, pomyślał zaciskając zęby. Ledwo dowlókł się do stacji
kolei wąskotorowej tuż za mostem, gdzie po szynach mknął właśnie pociąg, dymiąc
obficie i ogłuszając łoskotem. Lokomotywa zatrzymała się na peronie, a konduktor
zagwizdał i wrzasnął : „stacja Kruščica Dolna”.
Z wagonów drugiej klasy wysypywali się umorusani i wymęczeni górnicy, na
przemian z fabrycznymi robotnikami. Z rzadka migały wśród czapek kobiece głowy
okutane w chustki. Jovan nie zmieszał się z tłumem przy stacyjnej budzie, lecz
tuż za ostatnią robotniczą czynszówką zboczył w ścieżkę wydeptaną wśród
chaszczy. Wiodła w dół, nad samą rzekę, w tym miejscu bardzo okazałą, bo
wspomaganą przez ścieki z lepszej dzielnicy.
Niedaleko od brzegu
tkwiły w zaroślach trzy zdezelowane wagony. Nikt nie zatroszczył się o ich
rozbiórkę, czekano widać, aż uczyni to rdza. Jovan, Vilim, Majcher i czworo
innych bezdomnych dzieciaków ani myślało puścić płazem podobnej okazji. Tylko
zagadki, jakim cudem wagony się tam znalazły, nigdy nie potrafili rozwiązać.
Jovan skierował się do
pierwszego z nich, obłażącego z farby, która za dnia miała zielonkawy odcień,
teraz jednak zdawała się szara, jak wszystko wokół, wyprane z barw przez
światło księżyca.
- Szczurek! Ej, to ty? -
nieco piskliwy dziewczęcy głos dobiegł go z mrocznego wnętrza wagonu.
- Pewnie, że ja –
potwierdził, a zaraz potem dotarło do niego, że Katki, bo to bez wątpienia ona
pytała, nie powinno w ogóle tam być, gdy dawno zapadł zmrok. - Co tutaj robisz?
- zapytał prędko
Tymczasem dziewczyna
wyskoczyła z wagonu i w paru susach dopadła Jovana. Włosy miała rozpuszczone i
całkiem potargane. Może dlatego wydala mu się teraz jeszcze ładniejsza i
bardziej niezwykła.
Bo w Katrinie wszystko
było nietuzinkowe. Nawet imię miała nie z tych stron i mówiła tak jakoś
śmiesznie miękko. A co najważniejsze była ruda, podczas gdy wszyscy wokoło
mieli obrzydliwie zwykłe, czarne włosy. Czasem zdarzały się kobiety, które
rozjaśniały je u fryzjera, by później obnosić się z tlenioną czupryną, zniszczoną
i szorstką niczym wiecheć konopii. Zaś Katka dumnie paradował wśród nich ze
swoimi ryżymi lokami, jaśniejąc bladą, odrobinę tylko piegowatą cerą, pośród
śniadych twarzy. Aż kraśniała z dumy, gdy za nią, ledwie trzynastolatką,
oglądali się prawdziwi, dorośli mężczyźni. I to nawet ci bogaci, zza rzeki;
opowiadała o tym z zachwytem, zupełnie jak Zoran o rewolucji.
- A coś się spodziewał,
ojciec mnie znowu wygnał – machnęła ręką – tylko jakoś długo go trzyma tym
razem, bo zwykle to jeszcze przed zmrokiem wychodził mnie szukać. Ej, Szczurek,
a co ty tam trzymasz? Pokaż no ! - zawołała i nim Jovan zdążył ją powstrzymać,
wyrwała mu z rąk palto, w które zawinął torbę pączków.
Już otwierała usta, by
paplać dalej, ale zamiast potoku słów, wyrwało się z nich tylko krótkie „ojej”.
Katka zamarła jak gdyby w pół ruchu. W wyciągniętych dłoniach wciąż ściskała
jesionkę, ale całą uwagę dziewczyny przyciągnęły łakocie rozsypane malowniczo u
jej stóp.
- No i zobacz, coś
narobiła – powiedział Jovan z wyrzutem. Przez ramię Katki zerknął na wagon, w
obawie, że któryś z chłopaków postanowi zeń wyjść.
- Oj Szczurek, nie bądź
zły – Katka uśmiechała się przepraszająco, mrugając długimi rzęsami. Nie
złościł się, bo oczy miała bardzo ładne i nawet teraz, po ciemku, trudno było
tego nie zauważyć. - Przyznaj się, z której cukierni opędzlowaleś?
Kucnęła wśród wilgotnej
trawy i zaczęła zbierać pączki. Próbowała też oczyścić je ze źdźbeł i
paprochów, ale szło jej to nieszczególnie.
- No, ujdzie zjeść –
stwierdziła – Najwyżej trochę się piachem zazgrzyta. To Szczurek, powiedz
wreszcie, skąd buchnąłeś!
- Od razu „buchnąłeś”. -
Jovan przyklęknął obok by jej pomóc - A może kupiłem, bo mnie stać, co? I
wiesz...
- Akurat – roześmiała
się głośno. - mnie nie zbajerujesz. Z tego, co Miha gadał, już się wywiedziałam,
że wam nie poszedł ten „skok na bank”.
- … wiesz, to dla ciebie
było, Katka. Taka ...niespodzianka. - dodał cicho.
Ucieszyła się i zaczęła
mówić, jak wściekle burczy jej w brzuchu. Szczur również był zadowolony, bo ową
niespodziankę wymyślił ledwie chwilę temu. Nie zastanowił się, skąd Katka wie o
wyprawie po medalion.
- Choć nad rzekę –
zaproponował Jovan – w wagonie chłopaki wszystko zeżrą, a ich nie zamierzam
karmić. Ciekawe, czy znajdę tam jeszcze cokolwiek swojego, po tych dwóch dniach,
kiedy nie wracałem.
Przedarli się przez
zarośla aż nad sam brzeg, gdzie leżał pień drzewa obalonego dawniej przez wodę.
Jovan siadał na nim czasem z Vilimem albo chłopakami, ale częściej sam, gdy
nocami nie mógł już wytrzymać w dusznym wnętrzu wagonu. Wpatrywał się wówczas w
wodę, która po zmroku wydawała się zupełnie czarna, jakby złowieszcza.
Nigdy dotąd nie zabrał
tam Katki ani w ogóle jakiejkolwiek dziewczyny. Czy dlatego nie mógł pozbyć się
przeświadczenia, że to wszystko, co się właśnie dzieje, wydaje mu się, albo
śni? I że już, już za ledwie chwilę stanie są coś złego. Bo Szczur nie miał w
życiu zbyt wiele szczęścia, a dobre rzeczy przytrafiały mu się chyba jeszcze
rzadziej niż innym.
- ...życie mi ratujesz,
Szczurek – mówiła Katka pomiędzy kolejnymi kęsami. Nie zauważył, by zrażały ją
paprochy przylepione do lukru. - Bo ojciec to mnie nad ranem wygnał, jak
wróciłam i cały dzień byłam dzisiaj taka głodna, że nie wiem. Niby Sawa wpadł,
ale tak tylko się zobaczyć, nawet mi nic ładnego nie kupił. Bez sensu, co nie,
Szczurek?
Wzruszył tylko
ramionami, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć, ale Katka niezrażona ciągnęła
dalej. Jovan słuchał jej z wzrokiem wbitym w czubki butów zabranych Koście
Vranicowi. I coraz mnie podobało mu się to, co słyszał. No, ale przecież on
nigdy nie miał szczęścia.
Bo wiesz, właściwie to
przez Sawę mnie ojciec wyrzucił. Nagadali mu na mieście, że się niby z nim
szlajam po podwórkach... no właściwie to trochę tak. Znaczy, przychodziłam
czasem tam do nich, do sutereny. A wczoraj mnie Sawa bardzo, bardzo prosił,
żebym na noc została. No to zostałam, tylko wyszłam nad ranem. Ale jak wróciłam
do domu, się okazało, że ojciec już na nogach. Zwyzywał mnie, wiesz, jak to
zwykle, że taka sama jak matka jestem; lafirynda, szlaufa i najgorsza suka, że
ubije jak psa. Wziął się za tą nogę od taboretu, co ją przy łóżku trzyma, a ja
zwiałam, zanim mnie dostał. Z okna jeszcze wyjrzał i darł się na ulicę, żebym
nie wracała. To i nie wracam, czego mam tam szukać? Jak się ojcu nie odmieni,
może Sawa mi da u siebie mieszkać...? Wiesz, Szczurek, właściwie, to co ja mam
płakać za ojcem? Niech siedzi w tych czterech ścianach i żre suchy chleb, bo
nawet wody sam nie zagotuje. Przecież ja wszystko wkoło niego robiłam, a on nic
o mnie nie dbał. Sawa to co innego, mówi, że mi i gwiazdkę z nieba
skombinuje... Sawa jak Sawa, żadnych rewelacji, ale kto gwiazdką pogardzi? Z
resztą, Szczurek, sam zobacz, co mi kupił! - Katka wsunęła rękę pod kołnierzyk
i wydobyła spod sukienki sznur szklanych koralików, w których przejrzał się
księżyc odbierając im wyraziste barwy. Jovanowi to nie przeszkodziło, znał
przecież na pamięć kolor każdego jednego paciorka. - Ciekawa jestem tylko, skąd
on wiedział, że mi się tak okrutnie podobają akurat te ze straganu koło cerkwi.
Potem tylko powiedział, żeby była dla niego... no wiesz, miła, bo
przecież muszę się jakoś odwdzięczyć.
- I co, byłaś... miła? - spytał Jovan jakimś
dziwnie zduszonym głosem.
Katka zachichotała, a
potem zdmuchnęła rudy kosmyk, który opadł jej na czoło i odparła, jak gdyby
była to najzwyklejsza rzecz pod słońcem:
- Pewnie, niby czemu
nie. Ładny prezent mi dał, prawda...? Hej. Szczurek! Czekaj, gdzie ty idziesz?!
Odpowiedział jej
oddalający się szelest przybrzeżnych wierzb.
- Ale nie powiedziałam
ci jeszcze, że Vilim wrócił... - rzekła cicho, chyba do samej tylko rzeki.