niedziela, 27 lipca 2014

"Pytań się nie zadaje" - część trzecia

Opuszczał kamienicę Zorana w powoli zapadającym zmroku. Pora nie była jeszcze bardzo późna, lecz jesienią dni stawały się krótsze, a wieczorami bose stopy aż drętwiały od chłodu. Jovan znów przypomniał sobie, że trzeba skombinować skądś buty. Kurtki też nie miał, tylko powyciągany sweter, którego rękawy musiał podwijać, inaczej opadały mu prawie do kolan. Dostał go od Savy, starszego brata Zorana, gdy ten uznał, że wstyd pokazywać się w takim łachu nawet w robocie, u rymarza.
Sava, razem z bratem, Jasną i kolegami, zamieszkiwali jedną z tanich czynszówek; drewnianych ruder, które stały daleko od szerokich alei centrum, gdzie przechadzali się arystokraci i co bogatsi inteligenci. Kamienice miały tam po trzy piętra, a ich malowane fronty sprawiały, że nawet studenci i artyści, zajmujący poddasza, czuli się wielkimi panami. Kobiety z bogatej dzielnicy kręciły włosy na wałki, by modne kapelusiki dobrze układały się na lokach, a twarze kryły przed słońcem pod ażurowymi parasolkami. Ich ojcowie, mężowie, synowie czy bracia wkładali fraki i zakręcali wąsy na wosk. Nawet sieroty z tamtejszego przytułku nosiły koszule z czystym kołnierzykiem i kończyły po cztery klasy w przycerkiewnej szkółce.
Rzeka wyznaczała magiczną granicę, za którą zaczynał się inny świat. Tutaj ulice były wąskie, kręte i cuchnące, a tylko nieliczni mogli sobie pozwolić, by bezpiecznie poruszać się po nich, gdy zapadnie zmrok. Jednak wcale nie trzeba było sprawiać wrażenie groźnego, mieć oczu na około głowy i kosy w rękawie. Wystarczyło być obszarpańcem, którego nie ma nawet po co okradać. Dlatego czasem Jovan doceniał swój sweter i portki wytarte na kolanach. Tutaj, w sercu robotniczej dzielnicy, było mu w nich dobrze, bo odnosił wrażenie, że jest jej częścią; pochylonych drewniaków i domów z czerwonej cegły oraz zapyziałych podwórek, gdzie gospodynie w pocerowanych kieckach suszyły bieliznę. Czuł się bratem chudych kotów, szczurów grzebiących w odpadkach i kalekich żołnierzy, którzy żebrali pod cerkwią. Znał wszystkich i wszyscy znali jego.
Można było żyć; od dawna umiał skombinować żarcie i trochę grosza, spać również było gdzie, tak długo jak nikt nie wygna ich z wagonu nad rzeką. By prędzej do niego dotrzeć przemykał skrótami, płosząc koty spomiędzy komórek i z sieni otwartych na przestrzał.
Od kiedy słońce schowało się za widnokręgiem, wśród jesiennej szarówki przemykali tylko nieliczni, drżąc z zimna pod zbyt cienkimi okryciami. Wyglądało na to, że zaz kilka dni chwycą pierwsze przymrozki. Szczurowi również było przeraźliwie zimno, w dodatku burczało w mu brzuchu. Jak zazwyczaj. Starał się pocieszać myślą, że może nocą uda mu się zwędzić bułkę, którą Majcher zawsze chował w podszewce kurki. Co rano kradł ciepłą kajzerkę z któregoś straganu, a nocą zjadał po kawałku sądząc, że nikt o tym nie wie. Skąd mógł wiedzieć, że Szczur nie potrafił zasnąć póki nie upewnił się, że wszyscy pozostali dawno śpią?
Zaczynało robić się naprawdę zimno, więc Jovan postanowił przebiec resztę drogi. Gdy jego kroki zadudniły już na mostku ponad wąskim, zaśmieconym strumieniem, który wszyscy nazywali po prostu Kanałem, usłyszał coś, co sprawiło, że rozbłysły mu oczy. Odwrócił się na pięcie i spostrzegł, że po zbutwiałych deskach kroczył śpiesznie chłopiec w znoszonej nieco, ale czyściutkiej jesionce. Do piersi przyciskał pokaźny pakunek. Mimo zapadającego zmroku, głodne oczy Szczura spostrzegły tłuste plamy na szarym papierze.
Nie zastanawiając się ani chwili zastąpił drogę zbłąkanej owieczce. Na pucołowatej twarzy odmalowało się prawdziwe przerażenie, a Jovan uznał, że ten wypucowany dureń zdaje się być na jeszcze większym mięczakiem niż podejrzewał. Próbował wyminąć Szczura, ale gdy zboczył w prawo, on także się tam przesunął. Nie dał się obejść również z lewej strony, potem znów z prawej. Nic trudnego, zwłaszcza, ze kładka nie miała barierek, a ofiara Szczura wyraźnie bała się zbliżać do jej krawędzi.
- Czego chcesz?! – zawołał rozpaczliwie chłopiec, mocniej ściskając zawiniątko, z którego rozchodził się słodki zapach świeżo upieczonych pączków.
- Jak masz na imię, co, młody? – spytał Szczur uśmiechając się paskudnie. - Z za rzeki jesteś, nie?
Tamten nerwowo pokiwał głową. W oczach miał łzy.
- Nazywam... nazywam się Konstantin Vranič – bąknął łamiącym się głosem.
- Jak z za rzeki jesteś , to chyba nie zostaniemy kumplami, Kosta – naskoczył na niego Jovan. – Czy ty myślisz sobie, że możesz sobie tutaj, ot tak, przełazić Kanał? Za friko chodzić po moście, który jest, kurwa, nasz?!
- Ja… ja przepraszam. Ja nie będę… ja już więcej… - chłopiec zaczął się jąkać.
W jednej chwili Jovan znienawidził tę tchórzliwą beksę najbardziej na świecie. Miał ochotę poczochrać przylizane brylantyną kłaki, umazać błotem wypucowaną buźkę i porwać na strzępy tę jesionkę bez jednego pyłku. Skopać, zabić jak najgorszego kundla. Dobrze znana wściekłość i poczucie przeraźliwej niesprawiedliwości paliły go od środka, każąc zadawać ból i niszczyć, albo samemu nie zostać przezeń zniszczonym.
- A w dupę sobie wsadź przeprosiny, bo mnie one tyle obchodzą – splunął pod nogi. Wycelował dobrze, trafiając w czubek buta chłopca z pączkami. – Wiesz, co? Tutaj obowiązują pewne zasady, burżujski kutasiarzu. – Zoran nazwał tak kiedyś jakiegoś typa, a Jovan zapamiętał wyzwisko. Rad był, że wreszcie mógł go użyć. - Chcesz przejść to płacisz myto, kapujesz?
Konstantin energicznie pokiwał głową i zaczął przetrząsać kieszenie, jedną ręką wciąż ściskając pączki.
- Ja… ja nie mam dużo, ale…
- Dawaj – uciął Szczur wyciągając umorusaną rękę.
Na jego dłoń wysypało się kilka drobniaków. Mógłby kupić za nie talerz zupy w barze mlecznym. Po szybkim zarachowaniu, zacisnął palce na monetach i zacmokał z niezadowoleniem.
- Licho, jak na takiego burżuja. Wiesz, co, Kosta? Mam strasznie fajny pomysł, słuchaj no uważnie – przykazał unosząc palec w parodii ojcowskiego gestu. Zaczął rozumieć Mihę, znajdującego ulubioną rozrywkę w dręczeniu tych, którzy trzęśli przed nim gaciami. – Ściągniesz zaraz buty i ten swój płaszczyk, a nad portkami pomyślę, gdy będę jadł twoje pączki.
- Nie możesz! – zawołał chłopiec, jakby nagle zbudził się w nim bojowy duch.
- Ty mi mówisz, że nie mogę? – Szczur postukał się w czoło. - Ty?!
- Bo to dla sierot! Jałmużna, co obiecałem popowi, że dam za pokutę.
- No widzisz, jak dobrze się składa? Bo wyobraź sobie, ja jestem sierota. Przysługę ci wyświadczę i nie będziesz musiał lecieć taki kawał do bidula.
- Ale miałem zanieść do przytułku…
- Do przytułku, do przytułku – przedrzeźniał go Jovan. - No co? Żeby zakonnice zżarły?
- Puść mnie już, proszę! – załkał Konstantin.
Jovan ani myślał posłuchać próśb, które z resztą zezłościły go jeszcze bardziej. Zaśmiał się tylko i powiedział:
- Już, wyskakuj z ciuchów, myto się samo nie zapłaci.
- Niech pan mi pomoże! -zawołał nagle chłopiec spoglądając gdzieś ponad ramieniem Jovana
Szczur szybko obejrzał się za siebie, bardzo głupio, jak zaraz uznał. Jednak Konstantinowi brak było odwagi, aby wykorzystać ten moment. Wśród zapadających ciemności Szczur spostrzegł znajomą sylwetkę Sawy, starszego brata Zorana.
- Zamknij mordę, burżuju – wysyczał Jovan, wydobywając z kieszeni spodni sprężynowy nóż. Księżyc błysnął na ostrzu nadgryzionym przez rdzę.
Zapłakane oczy Konstantina rozszerzyło nieme przerażenie.
- Wiesz jak to jest dostać zardzewiałą kosą po bebechach? – ciągnął. Bawił się w najlepsze. – Będziesz leżał i zdychał kilka dobrych dni, zanim cię w końcu położą do piachu. A teraz się ruszaj.
Konstantin położył na ziemi pakunek i zaczął rozpinać jesionkę drżącymi palcami o czystych, równo przyciętych paznokciach.
- Oj, Szczurek – powiedział Sawa zręcznie mijając ich na wąskim mostku. – Myślałem, że kazałbyś się rozbierać tylko ładnym dziewczynkom, a tu takie rzeczy… –zaśmiał się i zaciągnął papierosem.
Jovan miał ochotę powiedzieć mu, by spieprzał, ale brat Zorana był od niego dobre dziesięć lat starszy, więc chcąc nie chcąc należało go choć trochę szanować. Nie tęskniło mu się też znów zarobić w pysk.
Konstantin widać pogodził się ze swoim losem, bo pociągając nosem, bez słowa ułożył jesionkę obok pączków i zzuł buty. Potem spojrzał na Jovana z błaganiem w oczach.
- Mogę już iść? Proszę…
- Ściągaj portki. Takie tchórzliwe cipy jak ty powinny chodzić w kieckach.
Chłopiec posłuchał i tego żądania, a potem stanął w samej koszuli i kalesonach, z rezygnacją oczekując, co jeszcze będzie musiał zrobić. Jasność bielizny aż kuła w oczy pośród nocnych ciemności i wszechobecnego brudu. Jovanowi zaś przyszedł do głowy pomysł, jak ciekawie zakończyć ich spotkanie. Znienacka pchnął Konstantina w ramię, a ten zleciał z mostku, nim na dobre zorientował się, dlaczego tak się stało. Runął z niewielkiej wysokości wprost w muł, śmiecie i obierki niesione leniwym nurtem . Nawet krzyknąć nie zdążył. W ślad za nim pofrunęły spodnie; Szczurowi do niczego nie były potrzebne.
Chwycił pączki i resztę zdobyczy, po czym puścił się biegiem, by zniknąć za rogiem najbliższego drewniaka. Tam przystanął na moment, by założyć zdobyczne buty. Bacznie rozejrzał się dookoła, ale jego wzrok nie ułowił w wieczornej szarówce nic nadzwyczajnego. Ot, zwyczajne wydeptane klepisko między pochylonymi robotniczymi czynszówkami, o dachach krytych papą. W większości okien pozapalały się już słabe światła lamp naftowych. Każde z nich, niczym obrazki w fotoplastykonie, pokazywało inną historię.
Jakaś matka cerowała dziecięcy kaftanik. Ktoś krzątał się przy kuchni, a za szybą kolejnego mieszkania rodzina siadała już do kolacji. Gdzie indziej młoda dziewczyna w widocznej ciąży kłóciła się z ojcem, który co i rusz szarpał ją, albo tłukł po twarzy. Ich krzyki niosły się po ulicy, przyciągając do okien ciekawskich obserwatorów. Ci zaś często bywali świadkami podobnych scen, toteż znudzili się prędko i zaczęli wracać do codziennych spraw. Jedna tylko staruszka, wsparta o parapet, odprowadziła Szczura uważnymi oczyma, gdy wyjął pierwszego pączka i ruszył ulicą. Jednak Jovan nie zorientowałby się, choćby śledziło go sto takich przenikliwych spojrzeń. Łapczywie wgryzał się w cudnie słodkie ciasto, cieple jeszcze i pachnące. Było mu przyjemnie, jak nigdy od długiego czasu. Przez chwilę nie myślał nawet o Veslinie i jego tajemnicach. Tylko obawy o los Vilima czaiły się gdzieś na skraju świadomości, nawet gdy wpychał do ust drugiego pączka.
Ale i ta przyjemność skończyła się prędko, ukrócona przez nagły ból brzucha, przez który Szczur niemal zgiął się wpół. Jasne, nie trzeba było się tak obżerać, gdy od dwóch dni prawie nic nie jadł, pomyślał zaciskając zęby. Ledwo dowlókł się do stacji kolei wąskotorowej tuż za mostem, gdzie po szynach mknął właśnie pociąg, dymiąc obficie i ogłuszając łoskotem. Lokomotywa zatrzymała się na peronie, a konduktor zagwizdał i wrzasnął : „stacja Kruščica Dolna”. Z wagonów drugiej klasy wysypywali się umorusani i wymęczeni górnicy, na przemian z fabrycznymi robotnikami. Z rzadka migały wśród czapek kobiece głowy okutane w chustki. Jovan nie zmieszał się z tłumem przy stacyjnej budzie, lecz tuż za ostatnią robotniczą czynszówką zboczył w ścieżkę wydeptaną wśród chaszczy. Wiodła w dół, nad samą rzekę, w tym miejscu bardzo okazałą, bo wspomaganą przez ścieki z lepszej dzielnicy.
Niedaleko od brzegu tkwiły w zaroślach trzy zdezelowane wagony. Nikt nie zatroszczył się o ich rozbiórkę, czekano widać, aż uczyni to rdza. Jovan, Vilim, Majcher i czworo innych bezdomnych dzieciaków ani myślało puścić płazem podobnej okazji. Tylko zagadki, jakim cudem wagony się tam znalazły, nigdy nie potrafili rozwiązać.
Jovan skierował się do pierwszego z nich, obłażącego z farby, która za dnia miała zielonkawy odcień, teraz jednak zdawała się szara, jak wszystko wokół, wyprane z barw przez światło księżyca.
- Szczurek! Ej, to ty? - nieco piskliwy dziewczęcy głos dobiegł go z mrocznego wnętrza wagonu.
- Pewnie, że ja – potwierdził, a zaraz potem dotarło do niego, że Katki, bo to bez wątpienia ona pytała, nie powinno w ogóle tam być, gdy dawno zapadł zmrok. - Co tutaj robisz? - zapytał prędko
Tymczasem dziewczyna wyskoczyła z wagonu i w paru susach dopadła Jovana. Włosy miała rozpuszczone i całkiem potargane. Może dlatego wydala mu się teraz jeszcze ładniejsza i bardziej niezwykła.
Bo w Katrinie wszystko było nietuzinkowe. Nawet imię miała nie z tych stron i mówiła tak jakoś śmiesznie miękko. A co najważniejsze była ruda, podczas gdy wszyscy wokoło mieli obrzydliwie zwykłe, czarne włosy. Czasem zdarzały się kobiety, które rozjaśniały je u fryzjera, by później obnosić się z tlenioną czupryną, zniszczoną i szorstką niczym wiecheć konopii. Zaś Katka dumnie paradował wśród nich ze swoimi ryżymi lokami, jaśniejąc bladą, odrobinę tylko piegowatą cerą, pośród śniadych twarzy. Aż kraśniała z dumy, gdy za nią, ledwie trzynastolatką, oglądali się prawdziwi, dorośli mężczyźni. I to nawet ci bogaci, zza rzeki; opowiadała o tym z zachwytem, zupełnie jak Zoran o rewolucji.
- A coś się spodziewał, ojciec mnie znowu wygnał – machnęła ręką – tylko jakoś długo go trzyma tym razem, bo zwykle to jeszcze przed zmrokiem wychodził mnie szukać. Ej, Szczurek, a co ty tam trzymasz? Pokaż no ! - zawołała i nim Jovan zdążył ją powstrzymać, wyrwała mu z rąk palto, w które zawinął torbę pączków.
Już otwierała usta, by paplać dalej, ale zamiast potoku słów, wyrwało się z nich tylko krótkie „ojej”. Katka zamarła jak gdyby w pół ruchu. W wyciągniętych dłoniach wciąż ściskała jesionkę, ale całą uwagę dziewczyny przyciągnęły łakocie rozsypane malowniczo u jej stóp.
- No i zobacz, coś narobiła – powiedział Jovan z wyrzutem. Przez ramię Katki zerknął na wagon, w obawie, że któryś z chłopaków postanowi zeń wyjść.
- Oj Szczurek, nie bądź zły – Katka uśmiechała się przepraszająco, mrugając długimi rzęsami. Nie złościł się, bo oczy miała bardzo ładne i nawet teraz, po ciemku, trudno było tego nie zauważyć. - Przyznaj się, z której cukierni opędzlowaleś?
Kucnęła wśród wilgotnej trawy i zaczęła zbierać pączki. Próbowała też oczyścić je ze źdźbeł i paprochów, ale szło jej to nieszczególnie.
- No, ujdzie zjeść – stwierdziła – Najwyżej trochę się piachem zazgrzyta. To Szczurek, powiedz wreszcie, skąd buchnąłeś!
- Od razu „buchnąłeś”. - Jovan przyklęknął obok by jej pomóc - A może kupiłem, bo mnie stać, co? I wiesz...
- Akurat – roześmiała się głośno. - mnie nie zbajerujesz. Z tego, co Miha gadał, już się wywiedziałam, że wam nie poszedł ten „skok na bank”.
- … wiesz, to dla ciebie było, Katka. Taka ...niespodzianka. - dodał cicho.
Ucieszyła się i zaczęła mówić, jak wściekle burczy jej w brzuchu. Szczur również był zadowolony, bo ową niespodziankę wymyślił ledwie chwilę temu. Nie zastanowił się, skąd Katka wie o wyprawie po medalion.
- Choć nad rzekę – zaproponował Jovan – w wagonie chłopaki wszystko zeżrą, a ich nie zamierzam karmić. Ciekawe, czy znajdę tam jeszcze cokolwiek swojego, po tych dwóch dniach, kiedy nie wracałem.
Przedarli się przez zarośla aż nad sam brzeg, gdzie leżał pień drzewa obalonego dawniej przez wodę. Jovan siadał na nim czasem z Vilimem albo chłopakami, ale częściej sam, gdy nocami nie mógł już wytrzymać w dusznym wnętrzu wagonu. Wpatrywał się wówczas w wodę, która po zmroku wydawała się zupełnie czarna, jakby złowieszcza.
Nigdy dotąd nie zabrał tam Katki ani w ogóle jakiejkolwiek dziewczyny. Czy dlatego nie mógł pozbyć się przeświadczenia, że to wszystko, co się właśnie dzieje, wydaje mu się, albo śni? I że już, już za ledwie chwilę stanie są coś złego. Bo Szczur nie miał w życiu zbyt wiele szczęścia, a dobre rzeczy przytrafiały mu się chyba jeszcze rzadziej niż innym.
- ...życie mi ratujesz, Szczurek – mówiła Katka pomiędzy kolejnymi kęsami. Nie zauważył, by zrażały ją paprochy przylepione do lukru. - Bo ojciec to mnie nad ranem wygnał, jak wróciłam i cały dzień byłam dzisiaj taka głodna, że nie wiem. Niby Sawa wpadł, ale tak tylko się zobaczyć, nawet mi nic ładnego nie kupił. Bez sensu, co nie, Szczurek?
Wzruszył tylko ramionami, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć, ale Katka niezrażona ciągnęła dalej. Jovan słuchał jej z wzrokiem wbitym w czubki butów zabranych Koście Vranicowi. I coraz mnie podobało mu się to, co słyszał. No, ale przecież on nigdy nie miał szczęścia.
Bo wiesz, właściwie to przez Sawę mnie ojciec wyrzucił. Nagadali mu na mieście, że się niby z nim szlajam po podwórkach... no właściwie to trochę tak. Znaczy, przychodziłam czasem tam do nich, do sutereny. A wczoraj mnie Sawa bardzo, bardzo prosił, żebym na noc została. No to zostałam, tylko wyszłam nad ranem. Ale jak wróciłam do domu, się okazało, że ojciec już na nogach. Zwyzywał mnie, wiesz, jak to zwykle, że taka sama jak matka jestem; lafirynda, szlaufa i najgorsza suka, że ubije jak psa. Wziął się za tą nogę od taboretu, co ją przy łóżku trzyma, a ja zwiałam, zanim mnie dostał. Z okna jeszcze wyjrzał i darł się na ulicę, żebym nie wracała. To i nie wracam, czego mam tam szukać? Jak się ojcu nie odmieni, może Sawa mi da u siebie mieszkać...? Wiesz, Szczurek, właściwie, to co ja mam płakać za ojcem? Niech siedzi w tych czterech ścianach i żre suchy chleb, bo nawet wody sam nie zagotuje. Przecież ja wszystko wkoło niego robiłam, a on nic o mnie nie dbał. Sawa to co innego, mówi, że mi i gwiazdkę z nieba skombinuje... Sawa jak Sawa, żadnych rewelacji, ale kto gwiazdką pogardzi? Z resztą, Szczurek, sam zobacz, co mi kupił! - Katka wsunęła rękę pod kołnierzyk i wydobyła spod sukienki sznur szklanych koralików, w których przejrzał się księżyc odbierając im wyraziste barwy. Jovanowi to nie przeszkodziło, znał przecież na pamięć kolor każdego jednego paciorka. - Ciekawa jestem tylko, skąd on wiedział, że mi się tak okrutnie podobają akurat te ze straganu koło cerkwi. Potem tylko powiedział, żeby była dla niego... no wiesz, miła, bo przecież muszę się jakoś odwdzięczyć.
- I co, byłaś... miła? - spytał Jovan jakimś dziwnie zduszonym głosem.
Katka zachichotała, a potem zdmuchnęła rudy kosmyk, który opadł jej na czoło i odparła, jak gdyby była to najzwyklejsza rzecz pod słońcem:
- Pewnie, niby czemu nie. Ładny prezent mi dał, prawda...? Hej. Szczurek! Czekaj, gdzie ty idziesz?!
Odpowiedział jej oddalający się szelest przybrzeżnych wierzb.
- Ale nie powiedziałam ci jeszcze, że Vilim wrócił... - rzekła cicho, chyba do samej tylko rzeki.